Zamiast mówić maluję
Uprawia Pani malarstwo i grafikę. Odniosła Pani wiele sukcesów, Pani prace znane są na całym świecie, mieszka Pani we Włoszech od 1974 roku, a my odkrywamy Panią dopiero teraz!
Marta Czok: Tak się złożyło i to nie z braku dobrych chęci, ale nie było okazji pokazania tego, co robię. Mieszkam pod Rzymem, mam męża Włocha. Gdy przyjechałam z Anglii do Włoch byłam bardzo zajęta, dużo pracowałam, wychowywałam dzieci… Byłam co prawda kilka razy w kościele św. Stanisława, ale nie nawiązałam żadnych kontaktów z rodakami. Dopiero telefon od Państwa sprawił, że udzielam po raz pierwszy wywiadu po polsku. Przedtem opowiadałam o sobie dziennikarzom innych narodowości.
Zacznijmy więc od początku…
Myślę, że tak będzie najlepiej. Moi Rodzice byli żołnierzami 2 Korpusu, Mama służyła w Kompanii Transportowej, a Ojciec był oficerem w 5. Dywizji i walczył pod Monte Cassino. Oboje mieli za sobą tragiczne przeżycia w Rosji. Rodzinę Matki wywieziono za Ural, a Ojciec był w pierwszym Kozielsku, gdzie poznał mojego dziadka, Stanisława Żurakowskiego. Niestety dziadek zginął w Katyniu. Po ogłoszeniu amnestii Rodzice zgłosili się do wojska polskiego, a potem wyjechali z Andersem do Persji. Wzięli ślub w Jerozolimie w 1944 roku. Zostali zdemobilizowani na Bliskim Wschodzie. Ja urodziłam się w Bejrucie, już po zakończeniu wojny. Potem pojechaliśmy do Londynu.
Pani dzieciństwo upłynęło w Londynie?
Tak, chodziłam do dobrej, prywatnej angielskiej katolickiej szkoły. Trudno mi było kontaktować się z rówieśnikami, nie znałam dobrze języka angielskiego, w domu mówiliśmy po polsku, musiałam znaleźć sobie sposób na przełamanie barier w kontaktach z rówieśnikami – rysowałam i malowałam.
Czy to spowodowało, że wybrała Pani studia artystyczne?
Wybrałam wbrew przyjętym w tamtym czasie zwyczajom, ku zdziwieniu wielu. Nie zdecydowałam się bowiem ani na studia uniwersyteckie w Oxfordzie lub Cambridge, nie chciałam zostać sekretarką, ani też… być zakonnicą. Żadna z tych dróg mnie nie pociągała – poszłam do Akademii Sztuk Pięknych w Beath. W tym okresie zostałam zaproszona przez dyrektorkę wydziału mody w St. Martin’s Collage of Art w Londynie do wstąpienia na tę uczelnię, na co się zgodziłam.
Stworzyła Pani na swych płótnach niezwykły świat… nieco fantastyczny, nieco realistyczny. Postaci ludzkie ukazywane w specyficznej deformacji…
Moja sztuka ma charakter narracyjny. Opowiadam o ludziach i detalach, zwłaszcza w sylwetkach ludzkich, które są uproszczone, zazwyczaj w ruchu, wyrażanym np. przez układ włosów, układ nóg. Lubię uwypuklać pewne sytuacje humorystycznie, z uśmiechem. Ironia też jest dla mnie bardzo ważna jako środek wyrazu. Maluję domy otwarte, bez jednej ściany, a w nich dość pochyłe podłogi. To reminiscencje z czasów angielskich. W tym okresie było nam ciężko, ale trudności ekonomiczne nie przeszkodziły nam interesować się światem. Byliśmy ciekawi, jak żyją Anglicy. Chodziliśmy na spacery i zaglądaliśmy do okien londyńskich domów. Tam nie ma żaluzji, ani ciężkich zasłon. Mój pierwszy obraz Anglii to właśnie te otwarte domy. A strome podłogi? No cóż, nigdy nie masz pewności, czy nagle grunt nie usunie ci się spod nóg, nie wiadomo, kiedy można zjechać w dół.
Gdzie znane są Pani prace?
Bez fałszywej skromności, mogę powiedzieć, że prawie na całym świecie, łącznie z Afryką. Umieszczam swoje obrazy w galeriach w Rzymie, Bolonii, w Londynie (do tej galerii przyjeżdżają zainteresowani z całego świata), w Stanach. Ostatnio trochę mniej maluję, a sprzedaję więcej grafiki. A co do wystaw, miałam ich wiele. Wiele zawdzięczam współpracy z Al Italią. W ramach programu Alitalia per l’Arte mogłam pokazać swe prace na całym świecie, a szczególnie w Anglii, Stanach, Francji i oczywiście we Włoszech. W 2005 roku wystawiałam w pięknych salach muzeum San Salvatore in Lauro. Na wernisażu wystawy była telewizja, dziennikarze. Reklamy tej ekspozycji pojawiły się na autobusach rzymskich! W kwietniu bieżącego roku będę miała wystawę w Bolonii, a w przyszłym roku w Londynie.
Czy była Pani w Polsce?
Jeden jedyny raz, jako młoda dziewczyna w 1964 roku, na obozie młodzieżowym, z moimi polskimi kuzynkami. Podobało mi się, ale ponieważ zawsze szybciej mówiłam, niż myślałam – nagadałam otwarcie, co myślę na temat ustroju socjalistycznego. Wtedy mi powiedziano “Panienko, uważaj, ty wrócisz do Anglii, ale rodzina zostanie i może mieć kłopoty”. Chyba jednak obyło się bez żadnych konsekwencji. Gdy mieszkałam jeszcze w Londynie, przez kilka lat pracowałam bezinteresownie w Muzeum im. gen. Wł. Sikorskiego. To też był jakiś kontakt z ojczyzną. Chciałabym pojechać do Polski w tym roku, poznać ją na nowo, a przy okazji rozejrzeć się, czy byłaby możliwość urządzenia wystawy. Zobaczymy, jestem dobrej myśli! Jak zawsze!